niedziela, 30 czerwca 2013

Poezja: Ludwik Perney, Garść włosów Yeti



Trzy epitafia na jednym grobie

Uwierzę w epitafium, którego prostota
i niebanalna treść czynią zmarłego zacnym
– wystarczy żyć zgodnie ze wzorem.

Treść popłynie do czytających niczym woda
z podziemnych skał – uderzy perspektywą
podaną chłodno i orzeźwiająco.

Pozbędę się niepokoju, męczących decyzji:
jak wypełniać czas, którym bogom się kłaniać,
z czego składać ofiary; będę żył w pewności.

Z tą chwilą znów się narodzę,
zostanę żywym pomnikiem starego życia,
pożegnam je i podsumuję słowami:

Spoczywa tu mężczyzna, który nie tylko poznał
sens istnienia, ale był również jego projektantem.
Ty, który czytasz epitafium, uważaj:

prawda połykana z należytym dystansem
ukoi, nadmierna zachłanność ściśnie gardło,
przypomni dziecinny ból zmrożonej skroni.

Jeśli nowe epitafium uznam za niedoskonałe,
pochowam moją drugą martwą połówkę
obok pierwszej i narodzę się po raz trzeci

Nie obowiązują mnie prawa szklanki,
w naszej kulturze trzy połówki to niewiele.





Am 5:1

                                        Słuchajcie tej mowy, którą jako pieśń
                                        żałobną o was śpiewam w domu Izraela!


Ojciec uwięził cię w świątyni, modlisz się bezwiednie
z braćmi i siostrami o jego bogactwa - w nadziei
na szczodry testament. Zapomniałeś, że twój przodek
był cieślą. Dziedzictwo to młotek i garść gwoździ.

Głowa jest, później jej nie ma. Jesteś Żydem egipskim,
jesteś Żydem sudańskim, syryjskim, więc nie jesteś.

Budujesz dom na ojcowiźnie. Zbijasz deski, nosisz cegły.
Skóra błyszczy potem, sztywniejesz dźwigając taczkę.
Podnosisz młotek, a krzyczą, jakbyś rzucał granat,
lamentują jak suche drewno, w które wbijasz gwóźdź.

Noga jest, później jej nie ma. Jesteś Żydem afgańskim,
jesteś Żydem sudańskim, syryjskim, więc nie jesteś.

Świat boi się ręki cieśli. Twój dom jest zbrodnią,
twój dom jest gwałtem. Nie buduj domu, bo dom
jest bronią potężniejszą od nuklearnej, a młotek
groźniejszy niż trotyl na brzuchu zamachowca.

Ręka jest, później jej nie ma. Jesteś Żydem izraelskim,
jesteś Żydem izraelskim, izraelskim, wciąż jesteś.



Przejażdżka

Przez tę bramę nie mogła przechodzić służba. Przechodzę
i dosiada mnie pogarda. Wbija pięty między żebra
– nie pozwala zgadnąć kto kim gardził, kto kim gardzi.

Słyszałeś jak skrzypiały schody? Zadzwoniłem, ktoś otworzy,
spojrzy na mnie i zapyta po co przyszedłem, a pogarda wierzga
jakbym to ja jej dosiadł. Kto kim gardził, kto kim gardzi?

Słyszę kroki za drzwiami, ale nikt nie otwiera. – Słyszę cię
– myślę. – Widzę cię – myśli ktoś za szkiełkiem judasza.
Pięta przeskakuje między żebrami. Kto kim gardził, kto kim gardzi?

Schodzę po skrzypiących stopniach, zbliżam się do bramy.
Pogarda zostaje za dębową framugą. Odchodzę i gardzę nią,
bo nie zdołała mnie ponieść. Gardzę sobą, że mnie dosiadła.



Cynamon, soda

1.
Domowa uroczystość, rocznica narodzin
któregoś z nas – nieważne którego 
– przegryzamy słodkie ciasta 
i gorycz. 

Między nami unosi się wstyd 
– jakby bycie rodziną polegało na 
wspólnej tajemnicy, której nie potrafię
sobie przypomnieć.

2.
Wiktor nauczył się kłamać. 
Patrzy w oczy i zapewnia tak gorliwie 
– próbuje zmienić istotę spraw, nie wie,
jak bardzo są nieistotne względem kłamstwa.

3.
Ojciec zmienia koncepcję pochówku 
(czekoladowa babka wyszła świetna!),
chce, żeby jego prochy rozsypać,

wie, że nie jest to zgodne z prawem,
ale przecież możemy oddać urzędnikom 
pustą urnę – żyje pod prąd, marzy, 
żeby raz mu się oddać? 

4.
Narośl na kolanie zniknie, gdy przestaniesz rosnąć 
– lekarz, który diagnozował, wyszedł z założenia, 
że wciąż coś w nas narasta, żeby zniknąć. 



Listopad 2010 /wiersz urodzinowy/

14
Gryzę tybetański chleb na tarasie w Thulo Sabru.
Słońce wychyla się zza szczytu i oślepia słowami, 
że Jezus umarł dziś w nocy, a jego matka nie jest 
dziewicą, oj nie jest. Światło układa się w owalny 
kształt uśmiechniętego Buddy drapiącego brzuch.

15
Resztki mleka z herbatą i masalą na dnie kubka
rysują kontury pięknej Żydówki – Jezus miałby dziś
trzydzieści cztery lata – szepczą Izraelici ze stołu
obok (wysoki chudy mężczyzna, jego żona i syn), 
ich karki czerwienieją – usiedli tyłem do słońca.

16
Pod Surya Peak brodaty mężczyzna patrzy na jezioro 
Gosaikund i chmury przelatujące kilkaset metrów 
poniżej tafli – mam dwadzieścia siedem lat – mówi 
– mój ojciec zaszył się pod Mont Everestem, a wiesz,
widziałem Yeti – dodaje. W jego dłoni widzę włosy jaka.





„Spoczywa tu mężczyzna, który nie tylko poznał sens istnienia, ale był również jego projektantem”. A więc na dobrą sprawę – w ten sam sposób, w jaki Ludwik Perney stał się egzystencjalnym projektem Marka Radeckiego, zmienić się musi czytelnik jego wierszy. W o wiele większym stopniu niż w debiutanckim tomie Mięsopust chodzi bowiem o odbiorcę szczególnego. Kim właściwie jest projektant? Kimś sięgającym do rudymentów mitycznego umysłu świata, wytrwale poszukującym źródła, wierzącym w kolejne upostaciowania własnej świadomości, a nawet – w jej reinkarnację. „Jesteś Żydem afgańskim, jesteś Żydem sudańskim, syryjskim, więc nie jesteś”. Projektant jest dociekliwy: zderza kultury ze sobą z ironiczną dokładnością, ujawnia jeden i ten sam sens istnienia form niskich i wysokich, nieumocowanych i stabilnych, rozkwitających i schyłkowych. Projektanta trzeba więc zabić: pozostaje w żywej nienawiści między narodami, kulturami, a nawet cywilizacjami. Dopóki jednak do tego nie dojdzie, będzie demaskował, odsłaniał i eksponował: „mam dwadzieścia siedem lat – mówi – mój ojciec zaszył się pod Mont Everestem, widziałem Yeti” – tyle interlokutor. „W jego dłoni widzę włosy jaka” – wyjaśni projektant. Sit. Venia. Verbo.

Karol Samsel





Ludwik Perney, właściwie Marek Radecki, (urodzony 1976 roku, mieszkaniec Bielska-Białej) -  poeta odnajdujący się poprzez literackie alter ego - postać Ludwika Perneya, genotyp przodków. Autor książki poetyckiej "Mięsopust". Redaktor Fabrica Librorum.  Przedsiębiorca, podróżnik, motocyklista. Ojciec.