piątek, 2 sierpnia 2013

Poezja: Wojciech Michalec, Metys



Gloria victis

tylko krople z otwartości nieba przebijają tkanki struktury
zieleń schodzi mimo szarości horyzontu oddala
marsze nawet kij może zakwitnąć ale ktoś musi zrobić
radlinę by obudzić ziarno życie wróci mawiali dziś milczą
trzydziesty czwarty miesiąc suszy ani siać nie ma co
zbierać się nie będzie dzieci poniosły kobiety w stronę
oceanu nie krzyczą straciły już sens modlitw much przybywa
wchodzą w otwory ciała i pył proch i misjonarze o chytrych oczach
śpiewają by karmić zostawiają by nie bolała obojętność
w telewizorach kolorowe reklamy gwarantują napój
i swobodę wyboru świat bogatych świat głodnych
w świątyniach zbierają pieniądze będą im odbierać Bogów
głodny ma większą wrażliwość na słowa misjonarzy
miłosierdzie i głośna muzyka na stadionach to tylko
czarni umierają poślemy im nasze zboże aby mogli
sprzedawać kurczaki politycy i banki dokończą dzieła

szczury zżerają więcej pszenicy
ile worków zboża z rezerw trzeba by zabić Boga
w stojącym przy drodze nędzarzu a to taki zapomniany
kontynent chcieli wolności niech biorą kredyty goryle
lwy słonie i antylopy trzeba chronić żeby oglądały pokolenia
a ludzi tam dużo za dużo i tacy leniwi tylko leżą tylko ręce
na pustej misce derka na grzbiecie duże oczy i kości
czy oni są w stanie coś zrozumieć wybaczyć








Przelecieć Ural

Nadal tam jestem. Przedwiośnie, ale mróz trzyma
Drewniane wrota, szpary między czarnymi dechami.
Spokojna twarz mnicha, pod nogami mam strach.

Zostawiłem niepewność, zabłąkanie, dni w chmurach.
Niebo bez ptaka, ciężkie, ołowiane. ciągły przedświt
Wieczna szarość w wiorstach mgieł, w polach szronu
Niezmienny przedświt - bez końca tundra i brak snu,
brak horyzontu, jeszcze zima.

Monastyr, mimo marszu, daleki nieuchwytny.
Ojciec mówił, że przynieśli go na śmierć,
Bo prawy, święty człowiek, choć i inny.
Zostawiając go przed bramą, całowali mu ręce,
Wrócili do łagru, by niechybnie umrzeć.

Przekazałem znad Iszy dwa woreczki
I pismo, które przeora całowało, chwaliło.

Zakonnicy w swej prawości długo patrzyli w moje oczy.
Powiedli ku bocznej nawie,
Odsłonili ją, mimo munduru, padłem na kolana.
Wir, wiatr słoneczny, jasność i coś we mnie
Poniosło, otworzyło dusze, wyrwało pazury!

Siedem dni sam z siebie składał się umysł;
Cisza tam wielka, cela samotna, gorąca pątnikiem.
Łaska kipiała w moim ciele, tym jedynym wejrzeniem:
Życie nie po to żywi się, by sprawiedliwie
Wolność albo szczęście dawać, życie jest, by się dopełnić.
Tylko o tym wołali dawni ojcowie w sekretnych księgach czarowani.
Patrz, to co tobą nie musi być twoje.
To co dajesz, to ty i twoje jedynie.
Nawet listki herbaty zbierają daleko, a pijesz czaj szczęśliwy.

Krzyczałem nocy siedem, poili braciszkowie ziołami.
Siódmego dnia celę pokrył szron. Byłem już czysty.
Podali tatarską kaszę, pozwolili podziwiać oblicze ikony.

Niewinność i świętość faktem - Cerkiew tu od Piotra stoi,
Cuda jej chronią, śniegi podbiegunowego koła.
Jedynie ptaki potrafią przelecieć Ural.






Metys

Poemat.

Na krańcach świata była Strażnica Wędrowców Wschodu
I był Metys, jego myśl, dym, materac i gorący piec…

Jest taki piękny posąg tańczącego Siwy.
W wielości ramion, w kręgu wieczności
Tańczy, a każdy ruch jego lekki delikatny.
I giną całe światy i powstają na nowo,
A on, spokojny i wyrafinowany, marzy.

obserwowaliśmy te czarne ptaki;
swobodnie przelatywały hale,
siadały, gdzie chciały, bo były wolne.
takie swobodne kpiły z potu,
krakały na zmęczone nogi,
szybowały lub machały skrzydłami.
nie ma Strażnicy, nasze ścieżki zarasta trawa,
w źródle miłości przybywa kapsli i mułu.
a źródło nienawiści bije mimo błota.

Nasze myśli w tytoniowym dymie
Snuły się przez mgły, konstelacje,
Zwalały dogmaty, budowały świątynie.
Bawiły nas rozmowy, myśli, ciepło pieca
I ten posmak mate: gorycz kawy, wódki.

obserwowaliśmy te czarne ptaki;
swobodnie przelatywały hale,
siadały, gdzie chciały, bo były wolne.
takie swobodne kpiły z potu,
krakały na zmęczone nogi,
szybowały lub machały skrzydłami.
nie ma Strażnicy, nasze ścieżki zarasta trawa,
w źródle miłości przybywa kapsli i mułu.
a źródło nienawiści bije mimo błota.

Patrzę oczami duszy przez Halę Długą,
Serce unosi mnie w rytmie szamańskich bębnów.
Zetrę na pył garść grzybów, zaleję wrzątkiem.
Długo będę je warzył w kubku na ogniu,
Nie by odpłynąć, nie by zapomnieć, ale by być.

obserwowaliśmy te czarne ptaki;
swobodnie przelatywały hale,
siadały, gdzie chciały, bo były wolne.
takie swobodne kpiły z potu,
krakały na zmęczone nogi,
szybowały lub machały skrzydłami.
nie ma Strażnicy, nasze ścieżki zarasta trawa,
w źródle miłości przybywa kapsli i mułu.
a źródło nienawiści bije mimo błota.

Roman, teraz to ty stoisz u jamy, uśmiechasz się,
Bo znów pożegnamy wszystkich zmarłych.
Będziemy radować się ich bliskością,
Poczujemy ich moc. Ku czerni światła
będą nas nieść śpiewy, wyzwolą nasze serca.

obserwowaliśmy te czarne ptaki;
swobodnie przelatywały hale,
siadały, gdzie chciały, bo były wolne.
takie swobodne kpiły z potu,
krakały na zmęczone nogi,
szybowały lub machały skrzydłami.
nie ma Strażnicy, nasze ścieżki zarasta trawa,
w źródle miłości przybywa kapsli i mułu.
a źródło nienawiści bije mimo błota

Wiem, tam przy źródłach, gdzie miesza się
Woda życia, źródła miłości i nienawiści,
Siedzisz zgarbiony z oczami w Tatrach,
By znów inni mogli swymi świętymi stopami
Drżeć na ścieżkach świadomości, w pokorze.

obserwowaliśmy te czarne ptaki;
swobodnie przelatywały hale,
siadały, gdzie chciały, bo były wolne.
takie swobodne kpiły z potu,
krakały na zmęczone nogi,
szybowały lub machały skrzydłami.
nie ma Strażnicy, nasze ścieżki zarasta trawa,
w źródle miłości przybywa kapsli i mułu.
a źródło nienawiści bije mimo błota.

Ciepły wiatr rozwiewa Cię – uśmiechasz się,
Błogosławisz doliny, chwalisz szczyty.
Święta pieśń nóg wędrowców raduje dusze.
Nowi, a starzy znajomi dotkną naszych świętych kamieni.
Błogosławisz doliny, chwalisz szczyty.
Święta pieśń nóg wędrowców raduje dusze.
Nowi, a starzy znajomi dotkną naszych świętych kamieni.







Virtuti Militari

Robotnicza trauma bezrobotnego, sanacja, upadek Madrytu.
Dwudziestopięciodniowa kampania Armii Południe;
Wrzesień był suchy, brakowało wody, brakowało chleba.

Na dłoni namiastka dzielności nie waży więcej jak dwa naboje
Do mauzera. Fotografia pierwsza: mundur, zawadiacki uśmiech
chorążego, druga: Oflag, nowe baraki, tłum w regulaminowych
Mundurach, wszyscy w podartych butach po kostki w błocie.

Trzecia: Kołobrzeg, rogatywka, w tle trupy w kanale portowym,
Na szyi lornetka, przy boku manierka i karabin z bagnetem.
Czwarta: na tle kancelarii rzeszy znowu wiosna, ale bez drzew.

Piąta: KBW stoi z naganem w ręku, obok schwytani Ukraińcy
W ciemnych mundurach UPA, pewnie przed egzekucją.
Broń zdobyczna, w tle obojętne lesiste wzgórza Beskidu.

Szósta: mam osiem lat. zastawiony stół, siedzę na kolanach
Dziadka w mundurze z medalami na piersiach. Medale:
za Kampanię, Kołobrzeg, Berlin, Zasługi, Odznaka Grunwaldzka,
Odznaki Półkowe, Krzyż Kawalerski, Budowniczych PRL.
Na ścianie za nami jego ojciec w maciejówce, na moście w Kijowie.
Obok pamiątkowa rycina po dziadku: Powstańcy Styczniowi
Idą na Sybir, szable, Orzeł – opatrzone łacińską sentencją o wierności.





Wojciech Michalec przezwyciężył drogę wyznaczoną przez poetyki syntezy i usiłuje sięgać ku wzbogaceniom, ontologiom dodatkowym. Piąty element jest wszakże sumą całego poprzedzającego go czworomianu podwojoną przez szczególną naturę własnej, immanentnej substancji: quinta essentia. Takie odczucia przynosi lektura wierszy Michalca w stylu Virtuti Miltari, a także poematu Metys. „To wizja <<bezimiennego>>, który snuje swoją opowieść. Na dobrą sprawę, „nic specjalnego”, gdyż „to co się dzieje, jest niepojęte”: „męskie zmienia się w żeńskie, mrok w światło, zimno w ciepło, duże robi się małe” – tłumaczy Slobodan Tišma w rozmowie z Mają Solar w najnowszym numerze „Literatury na Świecie”. W świecie czworomianu, „źródle miłości” z poematu Metys, „przybywa więc kapsli i mułu”, dochodzi do wprowadzenia trujących domieszek, szkodliwej melioracji inaczej niż w świecie piątego elementu, „źródle nienawiści”. Piąte zwycięża nad pierwszymi czterema, a nienawiść nad miłością, mimo to czas uprawy nie mija, życie rozstępuje się przed stopami pielgrzyma jak morze. Cóż bowiem z tego, że „jedynie ptaki potrafią przelecieć Ural”? Jaka w tym rzeczywista szkoda dla nas, nieszczęśliwie odrzuconych przez bogów lotu, piastunów nieba i powietrza?

Karol Samsel





Wojciech Michalec. Urodzony 4 października 1965 roku w Nowej Dębie, koło Tarnobrzegu. Wykształcenie średnie techniczne. Zamieszkiwał: Nowa Dęba, Błonie pod Warszawą, Niewiadów koło Tomaszowa Mazowieckiego, Siemianowice Śląskie – Michałkowice, Czeladź, Chorzów, Katowice, obecnie na Ziemi Oświęcimskiej - wieś Piotrowice, Ganice Głębowskie. Żyje z: usług i handlu, obecnie prowadzi sklep z łożyskami w Oświęcimiu. Żyje: poezją i prozą. Zainteresowania: żeglarstwo, turystyka górska, mechanika samochodowa. Stosunek do polityki ambiwalentny, stosunek do Państwa „wzajemny”: państwo przestało być pro-obywatelskie, Michalec przestał być pro-państwowy. Wady zasadnicze: zapracowany, notorycznie bez kasy, zamiłowanie do kobiet czyli kochliwy acz zmienny, dyslektyk i dysortograf, nałogowy palacz tytoniu lubiący wypić czasem za dużo, kolekcjoner mandatów, początkujący rozwodnik. Pisze od 2007 roku. Wiersze publikował na łamach „Arkadii” oraz „Migotań i przejaśnień”, opowiadania znalazły się w „Nowym Zagłębiu”.